wtorek, 27 maja 2014

Maj 2013 - Wszystko, co kocham

Zaczęło się od grupowego wyjazdu na majówkę w Bieszczady.
Jako że oboje uwielbiamy te góry, relacje z wyjazdów w nie będą się tu pojawiać stosunkowo często :) Zgodnie też umieszczamy dom w Bieszczadach na liście marzeń.
Majówka była w klimacie studenckim, więc jeśli ktoś nie czuje w sobie traperskiego, bieszczadzkiego ducha, zachwycać się raczej nie będzie ;) Ale bez obaw, nie będę się za bardzo rozpisywać, bo muszę postarać się nadrobić posty z całego roku.
Jadąc w Bieszczady postanowiliśmy zrobić sobie przystanek na zwiedzanie Przemyśla. Miasto wszystkim bardzo się podobało, zarówno zwiedzanie starówki, jak i spacer na świetny punkt widokowy, Kopiec Tatarski.
widok z rynku
 

Przemyśl zdecydowanie ma klimat! Jako że nasza wizyta w nim była tylko "po drodze", nie odkryliśmy za dużo i koniecznie musimy tam wrócić. Poniżej trasa (mniej więcej, trudno odtworzyć ją dokładnie z pamięci), którą przeszliśmy:
U podnóża kopca znajduje się Krzyż Zawierzenia (1), przy którym zlokalizowany jest też przystanek miejskiego autobusu, łączącego to miejsce z centrum miasta. My wybraliśmy jednak pieszą wspinaczkę, chociaż droga nie była zbyt dobrze oznakowana i prowadziła przez osiedle domków jednorodzinnych. Kopiec Tatarski (2), który podobno spełniał w historii funkcję miejsca pogańskiego kultu, a według legend jest mogiłą poległego w walce tatarskiego chana, obecnie wspaniale nadaje się do podziwiania panoramy miasta i okolic.
Schodząc, przeszliśmy obok amfiteatru (3), a następnie ścieżką przyrodniczo-edukacyjną "Modraszkowe Wzgórze" (4) (jej położenie może nieznacznie się różnić, ale przy wejściu na nią powinny stać tabliczki informacyjne) skierowaliśmy się przez Park Zamkowy w kierunku centrum, mijając po drodze Trzy Krzyże oraz pozostałości po fortyfikacjach miasta. Cała zaznaczona na mapce trasa ma długość około 7 kilometrów. Idąc wzdłuż Sanu można podziwiać zabudowę. Niestety, nie zdążyliśmy przejść na drugą stronę rzeki - ruszyliśmy dalej, do zamku w Krasiczynie.

Cały kompleks zamkowy to miejsce dobre na kilkugodzinny spacer i odpoczynek. Wokół zamku rozciąga się zadbany park z dwoma stawami; znaleźć w nim można rośliny z różnych zakątków świata. Zwiedzanie samego pałacu jest możliwe wyłącznie o pełnych godzinach w grupie min. 5-cio osobowej i z przewodnikiem, dlatego dane nam było podziwiać mury pięknie zdobione techniką sgrafitto oraz zajrzeć na zamkowy dziedziniec.
Następnie, będąc coraz bliżej celu naszej podróży, zatrzymaliśmy się w Solinie, by przejść wzdłuż tamy. W to piękne popołudnie nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł i z trudem przeciskaliśmy się przez teren stoisk z pamiątkami :)
Uwaga, na tamie z reguły silnie wieje :)
Jeszcze trochę bieszczadzkich serpentynek, przed wjazdem na które powinni rozdawać aviomarin, no i wreszcie Ustrzyki Górne!
W tym niewielkim miasteczku łatwo odnaleźć nasz nocleg: dom rekolekcyjny. Położony, jak można się domyślać, w bezpośrednim sąsiedztwie jedynego na okolicę kościoła. Na terenie ośrodka znajdują się drewniane domki, które z zewnątrz wyglądają na niewielkie chatki, mające za chwilę runąć w dół ze skarpy, ale to tylko pozory: nie tylko stały dzielnie na swoim miejscu, ale też mieszczą w środku... 6 pokoi.
No dobrze, to nie zmienia faktu, że wewnątrz też są niewielkie. Każdy centymetr kwadratowy wygląda tu na wciśnięty siłą i jest jakoś zagospodarowany. W pokojach krótkie piętrowe łóżka (Marcin musiał podwijać nogi i dostawał przykurczu :D), ewentualnie rozkładana kanapa. Warunki spartańskie, ale takie... bieszczadzkie :) Niezadowoleni mogą być wszyscy, którzy mają lekki sen. Wydaje się, że domki mają ściany wykonane z tektury... Ktoś kicha na dole, ktoś na górze mówi "na zdrowie" ;) Wspaniale słychać też śpiewy z miejsca przeznaczonego na robienie ogniska, można leżąc w łóżku uczestniczyć w całej imprezie :) By skorzystać z łazienki, należy przejść do murowanego domu, tam też znajduje się udostępniona gościom kuchnia. Personel wydaje się odporny na wszystko, co się dzieje (przy zdrowych granicach, specjalnych testów nie robiono), panie są niezauważalne i odnieśliśmy miłe wrażenie. Dwukrotnie nie mieliśmy też kłopotów związanych ze skróceniem pobytu, o czym jeszcze kiedyś wspomnę.
Zawędrowaliśmy na Połoninę Caryńską, chociaż wejście było bardzo mozolne z powodu doskwierającego upału. Widoki wynagradzały jednak każdy trud.
Panorama z Caryńskiej

Jak przystało na weekend majowy, na szlaku spotykaliśmy tłumy :) Nieznacznie mniej osób spotkaliśmy kolejnego dnia idąc na Rawki, a z nich na Krzemieniec - gdzie łączą się trzy granice: polska, ukraińska i słowacka - i z powrotem.
Krzemieniec
Pomimo utrzymującej się ładnej pogody, na zboczach gór miejscami leżał jeszcze śnieg, a wysoko trzeba było uważać na błoto, by nie złapać poślizgu :)
Obawialiśmy się, że 3. maja będzie dniem wolnym od pracy i zrobiliśmy poprzedniego dnia zapasy, ale zarówno sklepy spożywcze, jak i bary były otwarte. Zmęczeni całodzienną wędrówką piekliśmy kiełbaski i patrzyliśmy w gwieździste niebo przy akompaniamencie gitary i śpiewów.
Niestety musieliśmy wyjechać wcześniej niż planowaliśmy, dlatego ostatniego dnia wybieramy się tylko do Wołosatego.
Zobaczyć tam można stadninę koni huculskich (nie tylko zobaczyć, ale i wykupić jazdy konne, a nawet wycieczki w góry po szlakach konnych), stary cmentarz oraz ślady pozostałości po cerkwi. Z tego miejsca można też wyruszyć na szlak kierujący na Tarnicę.
mały hucułek
Gdy nadchodzi czas powrotu, wszyscy jesteśmy wzruszeni. Wyjazd był cudowny. Była to też moja pierwsza wizyta w Bieszczadach o tej porze roku i muszę przyznać, że choć stale uwielbiam te góry, to dla mnie najpiękniejsze będą zawsze w maju :)
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz