piątek, 18 lipca 2014

sierpień 2013 - Słowacki raj (i piekiełko) cz. 2.

Przez kondycję zdrowotną Ani wpadliśmy w niemałą paranoję, jak się okazało, nie bezpodstawnie. Wieczorem dolegliwości dopadają kolejną osobę, Anetę. W kręgu podejrzanych znalazło się niezbyt świeże jedzenie, jakie dziewczyny zjadły wcześniej, ale teoria upadła, gdy nagle w nocy ja zaczynam czuć się źle. Nasze pokoje były po sąsiedzku, z przylegającymi do siebie łazienkami, więc w całej tej sytuacji bawiła nas całonocna kakofonia, chociaż ogólnie wcale nie było nam do śmiechu. Po burzliwej dyskusji następnego dnia obwiniamy zgodnie wodę z potoku...
Część!
Ani medycyna naturalna, ani rozmaite leki nie przeganiają naszej udręki, jedyny skuteczny sposób to powstrzymywanie się od jedzenia i picia. Warunek ciężki i lekkomyślny, przemycamy więc do żołądków mikroskopijne racje wody, napojów izotonicznych, biszkoptów, sucharów i suchych bułek. Dzięki temu, po południu jesteśmy w stanie ruszyć się z łóżek, licząc, że świeże powietrze przywróci nam trochę sił. Aneta została z nadzieją wykurowania się na kolejny dzień, a my ruszamy na stację kolejki.
3-dniowy bilet kosztował 8 euro, przy czym faktycznie jest to bilet 3-dniowy, nie 72-godzinny. Wystawiany jest na konkretną osobę, musimy podać numer dowodu osobistego. Nie liczyliśmy, że nam się zwróci, ale wciąż była to najkorzystniejsza opcja.
Kierunek: Štrbské Pleso. Słowacka "elektriczka" przypomina nasze szynobusy. W środku nowe wnętrze, jedzie się komfortowo, jak na autobusowe siedzenia.
Snujemy się w tłumie turystów, licząc, że nikt nie zauważy naszych bladych twarzy. Spacerkiem godnym pensjonariuszy pod okiem Marcina obchodzimy jezioro, robiąc przystanki na wmuszanie w siebie biszkoptów. Nad brzegiem co krok można spotkać tabliczki informujące o zakazie dokarmiania ryb, kaczek i innych stworzeń, nie mamy zamiaru zakłócać ekosystemu ani dzielić się naszym ratunkiem, ale woda i tak pełna jest okruchów obserwowanych przez ludzi (nie tylko dzieci) skaczących z uciechy na widok rybek.
Wieczorem szykujemy się na jutrzejszą wyprawę, licząc na dobrą pogodę i powrót do zdrowia. Wiemy już, że nie uda nam się pójść na Polski Grzebień, gdzie, jak zapewnia Marcin, na szlaku spotkać można świstaki. Rezygnujemy też z innych tras. Ale z tej jednej nie możemy zrezygnować.

Rysy
Siła motywacji i młodzieńczej głupoty, o świcie zwlekamy się z łóżek i pakujemy się do elektriczki w kierunku Popradské pleso.
Dzień zapowiada się ładnie, chociaż im dalej idziemy, tym więcej chmur pojawia się na niebie. Niestety, później nie możemy spodziewać się pięknej pogody, ale przynajmniej na deszcz się nie zanosi.
Rześkie powietrze, kropelki parującej herbaty skraplają się tańcząc nad kubkiem, wstępuje w nas lepszy humor i wiara, że się uda. Kusiła nawet tabliczka:
...czyli obietnica darmowej herbaty za wniesienie do położonego wysoko schroniska pokaźnego bagażu. I bez zbędnego obciążenia wspinanie się idzie nam jednak baaardzo mozolnie. Co chwilę robimy postoje. Na szczęście jest na co patrzeć, przynajmniej między chwilami, gdy świat tonie w chmurach.
Żabie stawy, z których jeden widoczny jest na powyższym zdjęciu (po prawej), według tabliczki spotkanej na szlaku wcześniej, oddalone są od szczytu o 2 godziny.
Odpoczywamy tam nieco dłużej, obserwując też krzyczących chłopaków, którzy wbrew wszelkim zasadom imprezują i rzucają się do wody. Niestety, to nasi rodacy.
Żabie stawy to najładniejsze widoki, jakie możemy dziś podziwiać. Bezpośrednio i z wysokości.
Poza nimi widzimy bowiem głównie chmury, chmury i chmury, na dodatek nie o najciekawszych kształtach. Gdy po kilku godzinach, które trwały wieczność, udaje nam się zdobyć szczyt - to jest laur zwycięstwa :D
Liczy się jednak, że w stanie wycieńczenia pokonaliśmy ten - jak by nie było - wymagający szlak.
Podejście, chociaż po stronie słowackiej podobno łatwiejsze, wiąże się z ciągłym patrzeniem pod nogi, balansowaniem na kamieniach, które okazały się ruchome, mocnym podciąganiem się na łańcuchach, a o tej porze roku także omijaniem innych ludzi, często w najgorszych miejscach.
Dla tych, którzy wymiękają i nie dadzą rady wrócić, jest ratunek: kolejka spod Chaty pod Rysami.
No dobra, to żart. Trzeba zejść o własnych siłach (ewentualnie płacić za helikopter...). Na pocieszenie, jest przynajmniej toaleta...
Na szczęście, nie musimy z niej korzystać. Ceny w schronisku są dość astronomiczne, ale co się dziwić, jeśli wszystko wnoszą ochotnicy (podziwiamy, całkiem wiele osób balansuje na szlaku z butlami i innym ciężarem przymocowanym do specjalnych stelaży). Pogoda zmienia się jak kalejdoskop, a my zaczynamy drogę powrotną, nieco zestresowani, bo ledwie starcza nam sił, a jest już późno i według wszelkich obliczeń nie mamy szans na zejście przed zmrokiem...
Nagle zjawia się moja prywatna niespodziewana motywacja. W pewnej chwili poczułam po prostu wyraźną chęć skorzystania z dobrodziejstwa ludzkości w postaci toalety, tak uskrzydlającą, że dosłownie zbiegam po kamieniach. Szlak dłuży się okrutnie, ćwiczę siłę woli, mijając kolejnych ludzi, ale pobijam rekord czasowy w zejściu... Wyjątkowo głupi rekord, biorąc pod uwagę, że szłam sama (początkowo czekałam na resztę, ale nie spieszyli się tak bardzo), pod koniec faktycznie było już ciemno, na pustym odcinku w lesie słyszę jakieś szelesty, no i wyładował mi się telefon... Mimo to, udało się. Zjedzenie kawałka batonika kilka godzin wcześniej też najmądrzejsze nie było.
W sąsiedztwie schroniska przy Popradzkim Plesie czekam na resztę. Nie wiem na ile to efekt choroby i zmęczenia, ale obok biega jakiś zdeformowany kot. Chyba cierpiał tylko na niespokojny umysł, ale czasem pokazuje ząbki małego wampirka albo kręci się w kółko...
Już całkowicie po ciemku schodzimy do stacji kolejki, zaczynamy mieć nawroty choroby, ale najgorsze jest to, że, mimo epidemicznej bariery jaką stosujemy, objawy pojawiają się u Marcina. Czy główną przyczyną była w końcu woda z potoku, czy jakiś wirus, a może woda po prostu "pomogła"? Nie dowiemy się. Z niepokojem myślimy o zbliżającej się podróży powrotnej i ewentualnej chorobie jedynego kierowcy...
To była kolejna noc gorączki, majaków i biegania do toalety, tym razem niestety była kolejka ;)
Rano - ku mojemu zdziwieniu - czuję się zupełnie dobrze. W przeciwieństwie do pozostałych. Marcin przesypia cały dzień, wybudzany tylko na czas zjedzenia podsuniętego kubka, a to z napojem, a to z naparem z suszonych jagód, a to z kisielem. Dziewczyny też nie decydują się na opuszczenie legowiska. Szkoda mi dnia, bo nie wiem skąd ten przypływ zdrowia, wychodzę więc na spacer po naszej miejscowości.
Akurat trwa jakiś festyn - różne drużyny strażackie zjechały do parku i dzieci biorą udział w zawodach.
Oprócz tego, po sąsiedzku rozstawiany jest podest - wieczorem słyszymy koncert (tak dobrze, że nie znajdujemy w sobie chęci, by iść się bawić pod sceną), wszędzie kręcą się panie ubrane w kwieciste spódnice, pan sprzedaje wyroby wiklinowe, inny lokalne produkty - chyba jest to specjalny dzień dla mieszkańców. A my wszystko przespaliśmy... :) Starsza część społeczności spędza czas według własnej tradycji.
Obchodzę całą okolicę, aż po cmentarz, na którym znalazłam nagrobki sięgające XIX wieku. Jedną z charakterystycznych rzeczy w Nowej Leśnej są szczekaczki, które dalej ogłaszają, nawet kilka razy dziennie, treści reklamowe zapowiedziane melodyjką.
Na szczęście udało się Marcinowi podleczyć, a może bardziej zablokować chorobę końską dawką leków i zarządzając wyjazd o wiele wcześniej niż planowaliśmy, bo chcemy tylko znaleźć się w domach, opuszczamy Słowację.
Jedyną przeszkodą było to, że przez długi czas jedziemy w wielkim korku. Jak się okazało, powodem była gwiazda wieczoru...
W mało porażającym tempie, dojeżdżamy jednak w końcu do celu, który miał być najlepszym lekarstwem na nasze przypadłości. Bo, co jak co, wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej... ;)
Z perspektywy czasu, prawie nie wspominamy trudów i męczarni, nawet wtedy po jakimś czasie ta absurdalna sytuacja potrafiła nas rozbawić, mimo że dla Ani ostatecznie skończyło się wizytą w szpitalu.
Jedyny plus - wyjazd miał o wiele niższe koszty, niż zakładaliśmy. Nie tylko nie wydaliśmy prawie nic na jedzenie, ale przywieźliśmy z powrotem nasze pokaźne zapasy, które wystarczyły jeszcze na część kolejnego wyjazdu... No i nauczka. Od tamtej pory węgiel i inne środki na takie dolegliwości stanowią większą część naszej podróżnej apteczki... ;) Woda z potoku stanowi ostateczność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz