czwartek, 17 lipca 2014

sierpień 2013 - Słowacki raj (i piekiełko) cz. 1.

Część! - tak przywitała nas Słowacja, a konkretniej Nová Lesná, która miała być naszą bazą wypadową na górskie wycieczki, między innymi na wymarzone Rysy. Później niestety witały nas tam inne przygody... Na pewno nie zakładaliśmy takiego scenariusza wydarzeń, ale podróże lubią zaskakiwać... ;)
Po przekroczeniu granicy obok miejscowości Chyżne, skierowaliśmy się do Oravskiego hradu. Widać go z daleka, bo wznosi się na skalistym wzgórzu, a u jego stóp wije się Orawa.
Nie udało nam się uniknąć opłaty za parking, za to płatnych miejsc jest pod dostatkiem, bliżej, dalej od zamku. Jest upalny dzień, niezbyt przyjemny do długich spacerów, ale w murach zamku można odpocząć od żaru słońca. Wstęp za taką przyjemność kosztował nas 3 euro. Dodatkowo płaci się za robienie zdjęć (też 3 euro), ale nikt nie przyglądał się aż tak dokładnie, czy mamy naklejkę - dowód zapłaty. W grupie łatwiej zresztą się schować, a wstęp do zamku jest niestety tylko z przewodnikiem w wyznaczonych odstępach czasu. Czekamy trochę, zanim zbierze się odpowiednia ilość osób, na dodatek przewodniczka mówi po słowacku i często zamiast słuchać oddzielamy się by lepiej pooglądać, porobić zdjęcia. Fotografując, czasem zostajemy by przeszła cała grupa, ale zawsze po chwili wraca po nas pani albo pogania ktoś z pilnujących. To nam się nie za bardzo podobało: od chwili gdy wrota zamku otwierają się i zostajemy wpuszczeni do środka w sposób, który nasuwa nam skojarzenia z więzieniem czy obozem, aż do wyjścia, wciąż jesteśmy pod stałą obserwacją i pracownicy zamku zamykają za nami kolejne drzwi...
dziedziniec zamkowy
Jest tu wszystko, co powinien mieć prawdziwy zamek:
widok na okolicę...
jakieś dziwne wynalazki (tu: zegar), tajemnicze przejścia i... straszydło (oczywiście jakaś biedna niewiasta w bieli)...
sala dla rycerzy (nawet jeśli stół nie jest okrągły), lochy z narzędziami tortur i "Chłopi" ;) ...
wypchane zwierzęta (w tym: dwugłowe cielę), sakiewki (jak z "Gry o tron"), złoto i starocia.
Przy różnych ekspozycjach są karty z opisem w języku polskim, co chwilę można zresztą usłyszeć ojczysty język, mija nas nawet grupa z polskim przewodnikiem... Osoby, które wykupiły dodatkowy wstęp do kaplicy pod koniec wycieczki udają się tam, a reszta zostaje skierowana do wyjścia. Dość szybko opuszczamy więc te okolice i jedziemy dalej. Szukamy dojazdu do jeziora, pytaliśmy o drogę w markecie, ale nikt nie potrafił nam wytłumaczyć po angielsku. Mieszanką słowackiego, migowego i polskiego udaje nam się dowiedzieć, że zajechaliśmy ze złej strony. Przemieszczamy się dalej i zatrzymujemy się w okolicy Aquaparku Tatralandia i zoo. Ścieżką idziemy nad
Liptovský Mikuláš
Z tego brzegu nie mamy widoku na najwyższe szczyty gór, ale i tak jest ładnie. Kamienisty brzeg, woda mulista i pływają w niej jakieś pijawki, mimo to amatorów kąpieli nie brakuje.
Po odpoczynku jedziemy zameldować się na noclegu. Mijamy małe miejscowości o gęstej zabudowie. Ich mieszkańcy mogą cieszyć się widokiem gór na co dzień.
Nová Lesná też może poszczycić się niezłą panoramą. Wieczorem wychodzimy na spacer po okolicy.
Rano robimy zakupy w jednym z pobliskich sklepików - niestety, ceny w euro nie robią szału, jest nawet trochę drożej niż u nas. Ten na zdjęciu, chociaż najbardziej charakterystyczny, skończył swoją działalność. Niedaleko jest też skwerek i kościółek.
W południe odwiedzamy Słowacki Raj.
Zaczyna się pięknie i malowniczo. Jest nawet miejsce oznaczone do zaczerpnięcia wody do picia:
ujęcie z daleka i z bliska
Chociaż mamy zapas napojów jak wielbłądy, żeńska część grupki czyli ja i dwie koleżanki, korzystamy z dobroci natury i schładzamy się od zewnątrz i wewnątrz. Zasmakowało i chyba na skutek przegrzania umysłów, kawałek dalej znowu oblewamy się i odrobinę pijemy.
Szlak bardzo zachęcająco prowadzi przez skałki, górki, dołki, między drzewami. Ja, będąc w czasie poprzedzającym wyjazd bardzo zajęta, zdałam się zupełnie na Marcina, który wielokrotnie bywał w słowackiej części Tatr, i dziewczyny. Nie miałam pojęcia, gdzie pojedziemy, co będziemy robić, taki wyjazd-niespodzianka. No i niespodzianka się udała. Co widać na zdjęciu powyżej, zaraz za mostkiem zaczyna się droga po umieszczonych nad ziemią (lepiej) lub wodą (gorzej) kratach.
Zaczęłam przypominać sobie, jak dawno, dawno temu, mama opowiadała mi o koleżance, która odwiedziła Słowację i trafiła tam w miejsce, gdzie szło się po niebezpiecznych drabinkach, stopniach, a przed nieuchronną zgubą ratowały tylko łańcuchy... No cóż, to chyba to miejsce...
Trochę adrenaliny i na pewno ciekawe doświadczenie... dla kogoś, kto nie ma tak okropnego lęku wysokości, jak ja ;) Z żołądkiem z kamienia szłam jednak dalej, bo nawet nie bardzo jest jak zawrócić...
Na zachętę dla osób z tą niemiłą przypadłością dodam, że po przejściu całej trasy praktycznie pozbyłam się lęku!!! Na pewno pomogła w tym też sytuacja, jaką musieliśmy przeżyć.
Jeszcze lwia część szlaku przed nami, gdy niebo przestaje być tak pięknie błękitne, a gdzieś zza skał słychać dudnienie. Tak, po kilku takich dźwiękach, gdy wciąż nie widać lecących odrzutowców, uwierzyliśmy, że nadciąga wielka burza. Chmura zbliża się bardzo szybko. Nie jest to zbyt ciekawa sytuacja, bo przed nami jeszcze wspinanie się po kilkunastometrowych metalowych drabinach takich, jak ta...
Rozpadało się tak mocno, jak jeszcze nigdy, gdy byliśmy w górach. Skaczemy po śliskich kamieniach, konarach i stopniach, z trudem utrzymując równowagę i walcząc, by nie wpaść w wartki strumień deszczówki, płynący z góry wszelkimi drogami. Parę minut więcej i już jest nam obojętne, brniemy przez wodę, bo miejsc wynurzonych praktycznie nie ma, jedyny wybór to: przejść przez wodę czy przejść przez głębokie błoto... W butach i tak mamy wody po kostki, zamiast wpływać, wylewa się górą. Cali przemoczeni, dziwimy się lekkomyślności innych, gdy spotykamy samotnie wędrującą słowacką turystkę w tenisówkach, kapeluszu i lekkiej koszulce, której jedyna osłona od deszczu to niewielki plecak... Chętnie przyłącza się do nas i przyjmuje kurtkę (nawiasem mówiąc, pani chcąc chyba oszczędzić rondo kapelusika, nie założyła nawet kaptura, więc kurtka szybko staje się równie mokra w środku, co na zewnątrz ;) ), ja za to ubieram się w niezawodną pelerynkę, która może trochę przeszkadza we wspinaczce, ale w 100% chroni przed wodą mnie i aparat, dzięki czemu w lepszym terenie strzelam na ślepo parę fotek.
Oczywiście, kumulacja burzy następuje w momencie, gdy wspinamy się na drabiny. Była to z naszej strony głupia decyzja, bo po drodze mijamy jaskinię, w której mogliśmy przeczekać najgorsze. Zziębnięci i przemoczeni na wylot chcieliśmy dotrzeć do schroniska, które ciągle jest "niedaleko". Pani też głosowała za dalszą drogą, ponieważ w schronisku miała spotkać się ze znajomymi i ruszać dalej w kilkugodzinną wędrówkę. Wspinamy się więc, z trudem trzymając śliski i śmierdzący metal, a wokół, jakby nigdy nic, hula burza. W pewnej chwili piorun trafił całkiem niedaleko, niesie się rumor niczym przy lawinie, a my pędzimy jak się da, znajdując w sobie niewyobrażalne pokłady odwagi i siły... Myślę, że to właśnie te wydarzenia dobiły mój lęk, bo nawet teraz, po roku, spoglądając w dół z wysoka nie robi mi się tak słabo jak kiedyś ;)
Wreszcie przestaje padać i akurat dotarliśmy do polany.
Kláštorisko
Znajdują się tu 700-letnie ruiny klasztoru, ale nas bardziej interesuje w tej chwili zadaszone schronisko ;) Tylko ja podchodzę bliżej żeby zrobić zdjęcie i czym prędzej doganiam resztę. W środku budynku wiele osób próbuje się nieco wysuszyć, my też żegnamy się z panią turystką i przysiadamy na trochę, dziewczyny kupują nawet na rozgrzewkę jakiś lichy rosołek, w odwrotnie proporcjonalnej do jakości cenie. Chwilę zajęły nam próby doprowadzenia się do stanu zdolności do dalszej wędrówki.
Wykręcanie skarpetek niewiele jednak daje, prawda, Marcin? :)
Wracając zajeżdżamy do supermarketu Billa, gdzie odbyła się tajna akcja: mamy nadzieję, że żaden znudzony ochroniarz nie oglądał wtedy obrazów z kamery. W sposób hurtowy znikają bowiem w czeluściach naszych plecaków... gazetki z ofertą. Zaopatrzeni na dłuuugo (część makulatury wróciła nawet z nami do kraju, schowana gdzieś w bagażniku samochodu), wypchaliśmy po powrocie nasze buty. Mimo zmiany przemoczonych gazet, buty następnego dnia mamy dalej mokre. Pogoda też nie dopisuje, odechciewa nam się wymagającego wędrowania i postanawiamy odwiedzić
Spišský hrad
Jedzie się kawałek, ale zamek wygląda klimatycznie. Na miejscu dowiadujemy się, że wstęp (dla studentów) kosztuje 4 euro, zaczyna padać, Marcin zapowiada, że wiele chodzi się po odkrytym terenie i długo wahamy się, czy warto płacić. Warto, nie po to jechaliśmy tak daleko, stwierdzamy i podchodzimy do kasy.
Zamek to głównie... ruiny. Właśnie na tym oparta jest jego atrakcyjność, można pochodzić po murach obronnych, wspiąć się na wieżę, poczuć ten klimat. Aż ciężko wierzyć rycinom i makietom przedstawiającym gród sprzed 200 lat, wielki, wspaniały, z wieżyczkami ze szpiczastym dachem...
Wbrew pozorom, w pomieszczeniach też spędzamy wiele czasu. Można oglądać broń, zbroje, kilka komnat i przedmioty z minionych lat oraz skarby znalezione w pozostałościach starożytnego grodu.
kuchnia
Co kto lubi, widoki są świetne, ale składają się na większą część ceny biletu, podczas gdy np. w Oravskim jest bez porównania więcej zbiorów.
widok z góry i z dołu
Na terenie zamczyska dalej ktoś mieszka - wkoło pełno jest norek susłów :) I wcale nie śpią one jak susły, tylko biegają ku uciesze zwiedzających.
Po zamkowym spacerze zauważamy, że z biletem na nasz parking (ten) mamy darmowy wstęp do ptaszarni. Miły dodatek, bo ceny parkingów wszędzie są podobne. Ptaki jednak nie wyglądają tam na zbyt szczęśliwe...
Z jegomościem po lewej można sobie zrobić zdjęcie za dodatkową opłatą.
Wracamy, mijając różne miejscowości. Chętnie zatrzymalibyśmy się na obejrzenie ich, ale Ania, jedna z dziewczyn źle się czuje i potrzebuje prędko wrócić do domu. Stajemy jedynie na wyjeździe ze Spiskiego Podgrodzia, przy katedrze św. Marcina.
 
Zabytek i cała Spišská Kapitula jest na liście UNESCO, dość niepozorny z zewnątrz, ale - zaglądamy tylko ukradkiem - w środku witraże i pewnie warty zobaczenia, pamięta XIII wiek. Na zewnątrz tablica z informacją o wizycie Jana Pawła II w 1995 r. Wstęp za 1 euro i przed godziną 16:00, my całujemy świątobliwie klamkę o 15:59. Kondycja Ani raczej i tak utrudniała dłuższy postój, na dodatek zaczął zapoznawać się z nami miejscowy pan, który każdej nocy ma gwieździste niebo nad sobą, zapewniając o przyjaźni z Polakami, polskich korzeniach i proponując popilnowanie naszego auta w zamian za skromny datek. Pilnujemy więc samochodu sami i prędko żegnamy pana, który niewątpliwie ma w sobie kroplę polskiej krwi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz